Zbigniew Romaszewski i Lech Dymarski, fot. arch. rodzinne Romaszewskich
Zbigniew Romaszewski i Lech Dymarski, fot. arch. rodzinne Romaszewskich
Romaszewscy.Autobiografia Romaszewscy.Autobiografia
1025
BLOG

Romaszewski o schyłku I Solidarności

Romaszewscy.Autobiografia Romaszewscy.Autobiografia Polityka Obserwuj notkę 16

Fragment książki Romaszewscy. Autobiografia wydanej w listopadzie 2014 r. opowiadający o schyłkowym okresie I Solidarności, który rozpoczął się brakiem reakcji Związku na ciężkie pobicie przez milicję bydgoskich działaczy „S”: Jana Rulewskiego, Michała Bartoszcze i Mariusza Łabentowicza (19 III 1981).

 

Kryzys bydgoski


Zbigniew Romaszewski: Byłem wtedy jednoznacznie zdania, że trzeba strajkować (w protescie przeciwko wydarzeniom w Bydgoszczy w III 1981 - red.). Stopień mobilizacji społecznej był bowiem tak wielki, że istniała szansa zwycięstwa. 

Piotr Skwieciński: Zwycięstwa jak rozumianego?
Zbigniew: Nie myślałem wtedy o obaleniu komunizmu. Ale sądziłem i nadal sądzę, że – po pierwsze – ten strajk był niezbędny dla podtrzymania „Solidarności”. To znaczy, że już wtedy było widać, iż związek doszedł do pewnej granicy rozwojowej, że jeśli nie nastąpi zmiana, zacznie się marazm. I po drugie – wtedy była możliwość doprowadzenia do nowego porozumienia społecznego z władzą, przesuwającego granice wolności jeszcze dalej niż porozumienia gdańskie. Tak się nie stało. Natomiast odwołanie strajku przyniosło demobilizację i procesy rozbijackie. 

Dlaczego więc odwołano strajk?
Zbigniew: Do dziś tego nie rozumiem. Tuż przed rozpoczęciem rozmów z władzą w hotelu „Solec” w Warszawie rozmawiałem, w charakterze półdoradczym, a półtowarzyskim, z naszą grupą negocjującą. Oni wszyscy wtedy uważali, że strajk jest niezbędny. Wydawało się też, że negocjacje mogą przynieść dobre efekty, że możliwa będzie realizacja postulatów Związku nawet bez strajku. W tej sytuacji nagłe odwołanie strajku było dziwaczne i niewytłumaczalne. Dziś dopuszczam możliwość, że wówczas po raz pierwszy odezwała się przeszłość, że władze zastosowały wobec Wałęsy szantaż związany z epizodem agenturalnym. Ale wtedy tak nie myślałem, wtedy przeszłość Lecha dla mnie nie istniała. Zdecydowanie przeciwni strajkowi byli natomiast doradcy.

Doradcy, czyli?
Zbigniew: Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Władysław Siła-Nowicki, Jan Olszewski, Andrzej Wielowieyski.
Po Bydgoszczy Wałęsa znalazł się w ogniu krytyki. Powszechne było przekonanie, że została zmarnowana jakaś szansa, że Związek nie wykorzystał momentu swojego apogeum. Ja też go krytykowałem, bo rzadko czego w życiu tak nie lubiłem jak dyktatury. A wtedy właśnie Wałęsa, choć z jednej strony szeroko krytykowany, z drugiej osiągnął w Związku właśnie dyktatorską pozycję i zaczął się zachowywać jak dyktator.

Dlaczego ta powszechna krytyka Wałęsy po Bydgoszczy nie doprowadziła do żadnych zmian w Związku?
Zbigniew: Moim zdaniem głównie dlatego, że zarazem nastąpiła, o czym się teraz nie pamięta, pewna liberalizacja. Władza do tej pory, aż do Bydgoszczy, sabotowała i utrudniała tworzenie struktur związkowych, po Bydgoszczy – przestała. Tak jakby przestali szukać guza. Propaganda rządowa zmieniła frazeologię, zaczęło często padać słowo „porozumienie”. I warto pamiętać, że to był początek rządów Jaruzelskiego jako premiera. Bo teraz nie pamięta się w ogóle, że on wtedy spotkał się z silnym, spontanicznym poparciem, a co najmniej z nadziejami – również wśród związkowców… Bezpośrednio po Sierpniu chodziły plotki, że on się przeciwstawił pomysłowi ataku na Stocznię, że był w areszcie domowym. Teraz wiemy, że wtedy zapadła decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego. 


I co się działo z „Solidarnością” po Bydgoszczy?
Zbigniew:  Sytuację po Bydgoszczy dobrze ilustruje taka anegdota: ta część Komisji Krajowej, która nie pojechała na negocjacje do Warszawy, siedziała w Gdańsku, w dawnym klubie „Ster” na Grunwaldzkiej. Mieli pokierować strajkiem, gdyby grupa warszawska została zatrzymana. Obowiązywał ich w związku z tym zakaz wychodzenia na zewnątrz, żeby w każdej chwili byli gotowi do działania, a do jedzenia dostawali tylko makaron z sosem pomidorowym. Mieli już tego dosyć. Lech Dymarski z Antonim Kopaczewskim urwali się więc do hotelu „Heweliusz”, żeby jednak zjeść coś normalnego. Spotkali przypadkiem Andrzeja Cierniewskiego z Bytomia i wzięli go ze sobą. W „Heweliuszu” zamawiają trzy goloneczki. Kelner dopowiada: „…i trzy seteczki”. Oni: „Nie, nie wolno nam”. Kelner: „Ależ panowie, tak, oczywiście wiem, kim panowie jesteście, ale przecież na sali nikogo nie ma…”. Zamawiają te seteczki. Dyskutują na tematy polityczne. W pewnym momencie Kopaczewski mówi: „Bo słuchaj, Cierniewski, albo jest idea, albo jest ch…”. Zostało to nazwane doktryną Kopaczewskiego. Po Bydgoszczy nie było już idei, więc było tylko to, co wynikało z doktryny Kopaczewskiego…

 

 

 

Blog poświęcony książce ,,Romaszewscy. Autobiografia. Ze Zbigniewem, Zofią i Agnieszką Romaszewskimi rozmawia Piotr Skwieciński'' wydanej 18.11.2014 r.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka