Kolejny fragment książki ,,Romaszewscy. Autobiografia” wydanej w listopadzie przez wydawnictwo Trzecia Strona.
Biuro Interwencyjne KSS KOR
Zofia Romaszewska: Nazwa Biuro zawsze mnie trochę bawiła. Bo to słowo kojarzyło mi się z biurkami, segregatorami i urzędnikami. A tymczasem nasze Biuro mieściło się na jednej kanapie, na której siedziałam i notowałam.
Zbigniew Romaszewski: Inicjatywa stworzenia czegoś na kształt późniejszego Biura Interwencyjnego KSS KOR powstała głównie na skutek piętrzenia się u profesora Lipińskiego stosów listów i próśb o pomoc. Do niego, już w okresie istnienia KOR-u, przychodziła masa listów z całego kraju, a on nie wiedział, co z tymi sprawami robić.
Piotr Skwieciński: Co to były za sprawy?
Zofia: Tak naprawdę zajmowaliśmy się „wszystkoizmem”. Bo nawet odmowami wydania paszportu. Nie mówiąc już o zwolnieniach z pracy z przyczyn politycznych.
Zbigniew: Ale przede wszystkim sprawy Biura Interwencji to były sprawy ostateczne.
Czyli?
Zbigniew: Sprawy zabójstw dokonywanych przez milicję. Dotarło do nas ponad 20 takich przypadków.
To nie były sprawy polityczne?
Zbigniew: Nie. Przypadkowe zabójstwa, wynikające z brutalności i bezkarności milicji, która usiłowała podnieść sobie statystyki „wykrywalności” przestępstw. Często ofiarami była młodzież. Syna naszej późniejszej przyjaciółki Zenobii Łukasiewicz, Piotra, zatłukli w komendzie na łódzkich Bałutach. Za nic. Zabrali go na przesłuchanie z domu, z łóżka. Nie chciał iść, więc wlekli go za nogi, głowa mu waliła o schody. Tak samo było z Janem Kowalczykiem, Andrzejem Paryskim. Ta komenda na Bałutach była wyjątkowo rozpita i pijani milicjanci lubili tam bić.
Udało się nam, wraz z łódzkimi współpracownikami KOR-u, dotrzeć do kilku takich spraw i ujawnić je. Udało się zdobyć i nagłośnić nazwiska niektórych zamieszanych w to zabijanie funkcjonariuszy. W Łodzi koledzy przeprowadzili wielką akcję ulotkową.
I przyniosło to pewne rezultaty – komenda na Bałutach trochę się zmieniła. A Zenia została naszą czołową współpracowniczką.
W 1978 roku wydaliśmy Dokumenty bezprawia, w których opisaliśmy i udokumentowaliśmy znane nam przypadki morderstw i pobić. Wtedy naprawdę działy się rzeczy straszne. Niewiele zmienia to, że ofiarami nie byli polityczni, tylko albo kryminaliści, albo chuligańska młodzież (chłopacy, którzy dziś pewnie byliby tzw. kibolami), a czasem także ludzie zupełnie przypadkowi. Pamiętam taki przypadek ze Śląska. Facet ewidentnie zakatowany na komendzie przez pijanych milicjantów – bo pijaństwo na posterunkach było powszechne i to często miało wpływ na działanie funkcjonariuszy. Przyjęto orzeczenie: sam się zabił, walił głową o ścianę. No dobrze, ale jak wytłumaczyć, że oprócz obrażeń głowy miał zsiniałe całe jądra?
(...)
Na Śląsku było zawsze najciężej.
Zbigniew: Zdecydowanie. Tam panował po prostu stały terror. Przykładem może być choćby sprawa Kazimierza Świtonia. U niego w domu bezpieka stała na klatce schodowej po prostu cały czas. Aresztowała każdego wychodzącego z jego mieszkania. Współpracownik Biura – Jurek Geresz – uparcie dostarczał pomoc osamotnionemu Świtoniowi. Za każdym razem był zatrzymywany, bity i aresztowany na 48 godzin. Ogromnie go podziwialiśmy. Zaś samemu Świtoniowi zrobiono absurdalną sprawę o jednoczesne pobicie pięciu milicjantów.